– Szukałem ogólnego typu psychologicznego, postawy, motywacji mojej postaci. Nie chodziło o imitowanie autentycznej osoby, o kopiowanie jej, ale o oddanie sensu jej postępowania – mówi Witold Dębicki, odtwórca roli księdza Stanisława Małkowskiego w telewizyjnym przedstawieniu „Wierność” w reżyserii Pawła Woldana.
Gra Pan w „Wierności” postać znanego, acz dziś kontrowersyjnego księdza Małkowskiego. Jak przygotowywał się Pan do roli postaci dobrze znanej dziś z ekranów telewizyjnych i internetu…
– Tak jak zawsze w przypadku postaci rzeczywistych. Szukałem jego ogólnego typu psychologicznego, postawy, motywacji. Nie chodziło tu rzecz jasna o imitowanie prawdziwej osoby, o kopiowanie jej, ale o oddanie sensu jej postępowania. Podobnie było kilka lat temu, w filmie Antoniego Krauze „Czarny czwartek” o wypadkach grudnia 1970 roku z rolą ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara. Był jakiś niewielki rys podobieństwa fizycznego, ale przede wszystkim chodziło o oddanie istoty postaci i jej roli w zdarzeniach. Teatr, nawet telewizyjny, dopuszcza taką formułę, a nawet ją wymusza. Inaczej jest w filmie kinowym, gdzie efekt imitatorski ma zupełnie inną funkcję. Zawsze jednak trzeba znaleźć w postaci to coś, jakiś motyw, który poniesie rolę. Bez tego czasem nie da się ruszyć do przodu. Lubię coś takiego odkryć, oswoić i wykorzystać na planie czy na scenie.
Na telewizyjnej scenie pojawił się Pan w 1971 roku…
– Moim pierwszym reżyserem był tam Daniel Bargiełowski, brat aktora Marka Bargiełowskiego i chyba było to przedstawienie na podstawie Aleksandra Fadiejewa. Wtedy bardzo dużo adoptowano prozy i dramaturgii radzieckiej. Sporo w telewizji grałem. Pamiętam kłopoty z uwierającą mnie peruką w „Intrydze i miłości” Schillera w 1972 roku w reżyserii Józefa Słotwińskiego. Ta peruka właściwie położyła mi rolę. Od tej pory nie cierpiałem tego rodzaju kostiumów, na szczęście ich czasy się skończyły. Nawiasem mówiąc, po ponad trzydziestu latach ponownie zagrałem w Teatrze Telewizji w „Intrydze i miłości”, do której zaangażował mnie Maciek Prus, do innej już roli. Tym razem poszło mi chyba lepiej i nie było udręki z peruką. Nawiasem mówiąc, z Prusem pracowałem też na samym początku, bo w 1972 roku zagrałem u niego Jaszę w „Wiśniowym sadzie”.
Są aktorzy, a zwłaszcza aktorki, którzy tęsknią za teatrem kostiumowym…
– Rozumiem tę tęsknotę, może zwłaszcza u koleżanek, ale mnie to nie dotyczy. Zawsze wolałem role współczesne i źle czułem się w kostiumie. Jeszcze jakoś surdut ujdzie, ale peruki, przyklejane brody i wąsy, powłóczyste szaty, to nie dla mnie. Ten problem jednak coraz bardziej odpada, bo filmów i przedstawień „kostiumowych” robi się obecnie bardzo mało. To dziś i kosztowne i niemodne.
Jakie role w Teatrze Telewizji najlepiej Pan wspomina?
– Przede wszystkim współpracę z Izą Cywińską. Cenię sobie na przykład rolę Pismaka w „Cyklopie” Władysława Terleckiego, sztuce o margrabim Wielopolskim, w jej reżyserii, gdzie grałem z moim świetnym, starszym kolegą, który także uczył mnie zawodu, Januszem Michałowskim. Dodam jednak, że nie lubiłem grać w tekturowych dekoracjach i satysfakcją przyjąłem wyjście Teatru Telewizji w plener i w naturalne wnętrza. Dobrze też wspominam trzyczęściowe „Dni zemsty” w Teatrze Kobra w reżyserii Jerzego Domaradzkiego, pracę z Olgą Lipińską w „Baryłeczce” Maupassanta czy znów z Izą Cywińską w „Drzewie” Myśliwskiego czy proboszcza w „Wizycie starszej pani” Dürrenmatta z Waldemarem Krzystkiem.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński