– Zacytuję tu klasyka: „Trudno być równocześnie twórcą i tworzywem”. Ja bardzo polegałam na zdaniu kolegów i sadzałam ich na widowni, a potem przed monitorem w trakcie nagrania na tych swoich scenach i prosiłam ich o uwagi – mówi Agnieszka Glińska, odtwórczyni roli Mani i reżyserka spektaklu Teatru Telewizji „Lekkomyślna siostra”.
„Lekkomyślna siostra” Włodzimierza Perzyńskiego kojarzy się z „Moralnością pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej. Obie sztuki krytykują środowisko mieszczańskie…
– Wtedy była jakaś pasja pisarzy tamtego czasu, żeby to zakłamanie i kołtuna demaskować w każdej chwili. Myślę, że Perzyński zrobił to w sposób dużo bardziej wyrafinowany niż Zapolska. Dał nam taką perspektywę, która mnie w tym tekście osobiście ujęła i zafascynowała, czy każdy z nas nie ma podobnie. On zrekonstruował mechanizm naszego wewnętrznego przepoczwarzania się, że sami nie wiemy w którym momencie myślimy inaczej niż myśleliśmy jeszcze dwie godziny temu. Taki niezauważalny proces przerabiana się wewnętrznego. Napawa mnie lękiem, że potrafimy ze swoją mentalnością zrobić takie wygibasy idąc pozornie po prostej linii i nic nie wskazywałoby, że zmieniliśmy zdanie, a zmieniliśmy je radykalnie.
Tekst ma ponad 100 lat, ale zawarte w nim sprawy są nadal aktualne…
– Jest to aktualne i niesamowicie bolesne. Perzyński dotknął istoty ludzkiej natury, oprócz demaskowania kołtuna i zajmowania się mentalnością i moralnością mieszczańską. Dotyczy to myślowych ograniczeń i trwałych uprzedzeń, co różnie się może objawiać. W przypadku tych konkretnych bohaterów tam jest zapisany taki proces odrzucania wszystkiego, za czym gdzieś tam w środku najgłębiej tęsknimy i czego pragniemy. Chodzi o budowanie w sobie wstrętu i obrzydzenia do rzeczy czy ludzi, których jakby do siebie nie dopuszczamy. Myślę, że on był bardzo wytrawnym psychologiem i tekst jest wielowarstwowy i pojemny.
Sztuka Perzyńskiego była wystawiana wielokrotnie w różnych teatrach. Czy wystawiane przez innych spektakle stanowiły dla Pani jakąś inspirację?
– Zupełnie nie. Z tego co pamiętam, a chodzi mi o realizacje teatralne sprzed lat, to było to traktowane dość farsowo i że postacie były bardzo karykaturalnie zawsze prowadzone. Wyraźny był rys ośmieszania tych ludzi. Mnie zależało na tym, żeby każdy tych Topolskich, czyli głównych bohaterów, w jakimś stopniu mógł zobaczyć siebie i zastanowić się, ile jest w nim takiego sposobu myślenia.
Spektakl w Pani reżyserii jest grany na deskach Teatru Narodowego od lutego 2009 roku. Co zadecydowało o przeniesieniu przedstawienia do Teatru Telewizji?
– Dostaliśmy propozycję przeniesienia tego przedstawienia. Myślę, że ona wynikała z tego, że ten spektakl – tak nam zależało – jest dość współcześnie opowiedziany. Mimo pewnej archaicznej i z pozoru konwencjonalnej formy nie jest on stereotypowy. Myślę, że wciąga złożonością ludzkiej natury. Bardzo się ucieszyliśmy z tej propozycji, że to może być przeniesione. Język Teatru Telewizji, bardzo specyficzny, myślę, że do tego się cudownie nadaje. Nie robiliśmy tu żadnych filmowych eksperymentów. To jest tak jak za dawnych czasów, że można to było zrobić w jednej dekoracji. Można było się skupić na aktorach, czyli na ludziach.
A czy jest duża różnica między spektaklem w Teatrze Narodowym i tą wersją telewizyjną?
– Myślę, że to jest bardzo bliskie. To się rzadko zdarza i rzadko się udaje. My to gramy w teatrze na małej scenie, gdzie jest podgląd tych ludzi z bliska – tam można naprawdę z odległości metra, dwóch metrów zajrzeć im w twarz. W Teatrze Telewizji kamera jeszcze to wspomogła i uwydatniła.
W pewnym momencie swojej kariery zawodowej postawiła Pani na reżyserię. Pewnym wyłomem było tu przyjęcie propozycji Andrzeja Wajdy zagrania w filmie „Katyń”. Tu Pani reżyseruje i gra rolę tytułową. Co o tym zdecydowało?
– Tak naprawdę nie wpadłam na ten pomysł sama. To wymyślił dyrektor Jan Englert, jak się głowiłam, kogo obsadzić w roli Mani. Powiedział: „Weź to sama zagraj!”. Miałam wielki opór na początku, ale zdecydowałam się na to, chociażby dlatego, bo zależało mi na tym, żeby ta Mania była trochę z innego świata, żeby nie miała z innymi punktów stycznych i żeby wnosiła jakąś osobność. A siłą rzeczy przez lata mojej nieobecności na scenie i tego, że stoję po drugiej stronie, to pomyślałam, że ta moja osobność będzie wartością dodaną.
Jeśli chodzi o grę aktorską to mogła Pani nie do końca pewnie czuć w związku z tą wieloletnią przerwą. Rozumiem, że koledzy z planu pomagali…
– Oczywiście. Moja intuicja i jakaś świadomość to jest jedno. Zacytuję tu klasyka: „Trudno być równocześnie twórcą i tworzywem”. Ja bardzo polegałam na zdaniu kolegów i sadzałam ich na widowni, a potem przed monitorem w trakcie nagrania tych moich scen i prosiłam ich o uwagi. Sama je z nimi konsultowałam, ale na szczęście zespół był absolutnie zaufany i wiedzieliśmy, że gramy do jednej bramki. Bez ich wsparcia na pewno bym się tego nie podjęła.
Kiedy rozmawialiśmy z okazji wystawienia spektaklu „Iluzje” Iwana Wyrypajewa, była Pani na świeżo po objęciu kierownictwa artystycznego Teatru Studio. Jak teraz, z perspektywy półtora roku, ocenia Pani ówczesną decyzję? Co się Pani udało?
– Ja wiedziałam w co się pakuję. To nie była jakaś naiwna decyzja i miałam świadomość własnych kosztów, tych emocjonalnych. Wiedziałam jaki kawał roboty stoi tu przede mną. To co mi się udało, to stworzenie wspaniałego zespołu. Muszę powiedzieć także, że po tym półtora roku Studio wyraźnie istnieje na mapie teatrów warszawskich. Teraz staramy się, żeby to utrzymać i rozwijać.
Ma Pani ogromny nawał obowiązków. Czy udaje się Pani rozgraniczać życie zawodowe od życia osobistego?
– To jest bardzo, bardzo, bardzo trudne w sytuacji, kiedy się do tego stopnia żyje życiem teatru i liczbą problemów, które każdy dzień generuje. Tu nie ma zastojów, ani martwych dni. Tutaj każdy dzień przynosi niespodzianki – zazwyczaj bardzo trudne sprawy do rozwiązania. Trudno się od tego odkleić i zupełnie o tym nie myśleć. Rzadko udaje mi się od tego oderwać. Muszę albo bardzo daleko wyjechać, albo wyjechać bardzo blisko, ale odciąć się od wszelkich maili, telefonów i innych informacji. Do tej pory udało mi się dwa razy po pięć dni. W tym roku zaplanowałam dwutygodniowy wakacyjny wyjazd, żeby się „zresetować”.
Życzę, żeby to się Pani udało i dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz